środa, 1 lipca 2015

Spoglądam do okoła i widzę...

Denerwują mnie ludzie, którzy wyżej srają niż... wiadomo co mają. Nie mam na myśli jakiegoś określonego przypadku. W tej sytuacji mówię ogólnikami i tyle.
Już same ogólniki w tym temacie wyprowadzają mnie z równowagi, co dopiero wskazywanie palcem i opisywanie konkretnych historii i zdarzeń. Chociaż nie powiem. Zaczynają mi się nasuwać pewne sytuacje, w których miałam "zaszczyt" uczestniczyć.
Jako, że mieszkam w Krakowie to często się zdarza, że na ulicy, uczelni lub w pracy pozna się kogoś kto jest przyjezdny. Bardzo się cieszę z tego faktu, doceniam go. Fajnie! Znaczy to, że moje miasto jest jednym z ważniejszych ośrodków kulturowych i gospodarczych kraju. Wielka uczelnia z tradycjami - jest! Korporacje dające pracę - są! Wszelkiego rodzaju rozrywki - są! Nic tylko się cieszyć. Nie zapominajmy, jednak, że atmosferę danego miejsca tworzą ludzie. Wystarczy więc, że zadufanych w sobie Krakusów jest w Krakowie pod dostatkiem. Po co kolejni pseudo krakusi z nosem na kwintę?
Jak jeszcze tych pierwszych jestem w stanie zrozumieć (mieszkają w końcu w grodzie Kraka, jest powód do dumy), tak tych drugich już całkowicie nie pojmuję.
Przyjeżdżają do Krakowa. Do pracy, na studia. Oczywiście ponarzekają (bo czemu nie), że w tym Krakowie tak drogo, tak chaotycznie, ruch taki wielki (nie to co u nich na wsi), że smog taki ogromny, że nie ma czym oddychać. Narzekają, narzekają ale... na imprezy chodzą do lansiarskich klubów - przecież trzeba się pokazać. Do pracy jeżdżą samochodem - w autobusach zbyt tłoczno. Co wieczór zdjęcie z innej knajpy na fejsie musi być - przecież nie można pokazać znajomym z miasteczka, że się wyjechało do wielkiego miasta i siedzi się w domu. Tu jakaś fotka, tam jakiś tag, jakiś imprezowy statusik i znowu zdjęcie z przystojnym zagranicznym nieznajomym... się wiedzie!!! Lans pełną parą.
Zastanawia mnie jedna rzecz. Każda z tych osób zapytana o miejsce pochodzenia odpowiada zawsze: "Wiesz, to taka mała wioska/małe miasteczko...pewnie nie znasz. Ale za to moi rodzice..." i tu następuje totalna "oda do radości", bo rodzice mają swoją własną firmę !!! i o co tym idzie - sponsorują swoje dzieci jak nikt inny.
"WOOOOW. Serio? Kurcze, w Krakowie tak ciężko trafić na kogoś, kogo rodzice mają swoją firmę. Ale Ci się udało. Jesteś prawdziwym szczęściarzem." I kompletnym kretynem. No cóż, takich "dzieci swoich rodziców" znam coraz więcej i nie wiem czy mam im zazdrościć, czy współczuć.